Studniówki, które niegdyś odbywały się w szkole to ogromne, bijące serce anegdot. Wprawdzie obowiązywał zakaz picia alkoholu, ale wciąż znajdowali się amatorzy kilku głębszych. Taka impreza to wspólna zabawa nauczycieli i uczniów, a także słuchaczy technikum eksternistycznego. Jeden z tych ostatnich, nieznany mi zresztą, poprosił mnie do tańca. Zamiast zająć się tym, żeby kroki mu się nie pomyliły zaczął rozmowę. Trochę dziwne mi się wydało, że zapytał: „Czy mogę do Ciebie mówić po imieniu?”. Lekko zaskoczona tym wstępem odpowiadam spokojnie: „Raczej nie bardzo, bo ja tu pracuję, a Ty się uczysz. A po drugie nie jestem Twoją koleżanką”. Niezrażony tą odpowiedzią amator „bratania się” z kadrą nauczycielską odpowiada śmiało: „Ale wyglądasz jak moja koleżanka”.
To jeszcze niestety nie koniec tej opowieści. Spotkaliśmy się niebawem na egzaminie ustnym z polskiego. Dla mnie zabawa była przednia, dla niego stres i wstyd. Przywitałam delikwenta z uśmiechem; „Dzień dobry. Witam serdecznie. To teraz porozmawiamy sobie po imieniu”. Jeśli chłopak miał jeszcze nadzieję, że go nie zapamiętałam z incydentu na balu studniówkowym, to teraz bezpowrotnie ją stracił. Przeprosił za swój wybryk, ale cóż, było już za późno. Przedstawiał prezentację coraz bardziej drżącym głosem. Przyszła kolej na pytania egzaminatora. Wciąż tracił rezon. Gubił się, motał i pogrążał bez przerwy. Podziękowałam mu w wyznaczonym czasie nie omieszkując wytknąć szczegółowo błędów rzeczowych popełnionych w trakcie prezentacji oraz rozmowy. Następnie poleciłam, aby poczekał na wynik egzaminu. Wyszedł zdenerwowany niechybną porażką. Wyniki za kilka godzin. Trzeba poczekać, aż wyjdzie pierwsza tura zdających. Nie zazdroszczę mu przeżytych nerwów. Jak myślicie, zdał czy nie? Miłosierdzie chrześcijańskie zwyciężyło.