Koleżanka poszła na urlop zdrowotny i dostałam jej klasę maturalną. Z klasą ogólnie był problem, bo było to liceum, ale z dzieciakami przekonanymi o swojej doskonałości niepotwierdzonej zbytnim wysiłkiem i ocenami. Efekt był taki, że zbliżał się koniec roku, a większość nie miała poprawionych ocen. Dodatkowo, miesiąc przed maturą, dwie uczennice tej klasy miały poważny wypadek samochodowy i było pewne, że nie wrócą do końca roku szkolnego. Jedna z nich, nawet dosyć zdolna, ale wyjątkowo arogancka, nałapała sporo dopuszczających i trój. Gdy wystawiłam jej na koniec roku dostateczny, zjawiła się matka dziewczyny. Wysłuchała cichutko, co mam do powiedzenia i zaatakowała jak wściekła harpia. Jej podstawowe pytanie brzmiało: Co pani zamierza zrobić, żeby moja córka miała na koniec roku czwórkę? Następnie było coś o tym, że jestem niekompetentna, że poprzednia polonistka umiała, a ja nie umiem motywować do nauki, i że ona tego tak nie zostawi, i pójdzie do dyrektora. Jak powiedziała, tak zrobiła. Dyrektor nakazał poprawienie oceny na czwórkę, a ja odchorowałam i przepłakałam złamanie mojego oporu.
Ale nie ma tego złego…
Za 3 dni była wywiadówka. Oczywiście rodzice klasy maturalnej wezwali mnie i zaatakowali pretensjami, czemu takie słabe wyniki. Tym razem już tak łatwo nie poszło. Udało mi się spacyfikować około dwudziestu rodziców! Zastosowałam prosty trik: Jak się nazywa pani syn? O, to dobrze, że pani pyta… Syn nie umie tego, tego i tego. Ponadto, jak chciałam, żeby odpowiadał z ostatniej lekcji, wstał i powiedział, że jest nieprzygotowany. Proszę, to jest jego sprawdzian z 3 ostatnich lekcji – zupełnie pusta kartka. Nie był również na pracy klasowej. Rodzic spłonął rumieńcem. Ja kontynuowałam: Proszę, pani też pytała o córkę. Jak się córka nazywa…
Nikt więcej już nie chciał wiedzieć, czemu jestem taka niedobra dla ich dzieci… Nieraz trzeba dostać po uszach, żeby nauczyć się bronić.