To, że studia nie przygotowują nas do pracy, wiadomo od dawna. Każdy młody człowiek zaczyna pierwszą wymarzoną pracę, pełen nadziei i wiary do mylnie wyidealizowanego zadania. Tak też się stało ze mną. Jako nowo upieczona pani magister, zaczęłam pracę w szkole, powiedzmy… ostatniego wyboru. Już wyjaśniam, zupełnie nie chodzi o uczniów, poziom itd. Po prostu to była największa placówka w powiecie i kształciła głównie uczniów klas zawodowych i technicznych. Do klas tych trafiały dzieciaki inteligentne, bystre, ale i niezbyt zainteresowane nauką.
Pierwsza moja lekcja miała odbyć się w klasie technicznej pozawodowej: uczniowie, którzy skończyli zawodówkę, szli następnie do technikum 3-letniego i robili maturę. Nikt mnie tylko nie uprzedził, że klasa liczy 42 chłopasów w wieku 18-19 lat.
Weszłam do sali, cisza jak makiem zasiał. Pomyślałam, jest dobrze. Wymądrzałam się zatem czego będę wymagać, jakie sprawdziany przewiduję, jakie prace klasowe. Podałam listę lektur. Jest dobrze, cisza. Skończyłam. Pytam: może o coś chcielibyście zapytać, jakieś uwagi, zgłosić do tego co powiedziałam? Cisza. Nagle słyszę teatralny szept: ale ma małe cycki. Koniec ciszy.
Zaczęła się walka, a klasa przez 3 lata skutecznie wyleczyła mnie z moich ideałów.